czkavka

środa, 20 marca 2013

6/365

Czytam "Dziennik 1954" L. Tyrmanda. Dobrze mi się czyta, bo Tyrmand to złośliwa bestia, a przy tym cholernie spostrzegawcza i inteligentna. Trochę drażni jego egocentryzm, no, ale ustalmy - a niby czego można się spodziewać sięgając po dzienniki? Odrobinę też śmieszy poza 34-letniego "starca" - ciekawe, na kogo pozowałby dziś...

Notka z 19 marca: "W Alejach Ujazdowskich dopadło mnie pytanie: czy warto pisać? Po prostu, czy warto, czy opłaca się, czy nie szkoda czasu i sił żywotnych? Czy w ogóle warto i czy w szczególe warto? I ogólnie biorąc: co pisać - wszystko, cokolwiek czy coś? Czy męczyć się nadal nad tym dziennikiem, a może kontynuować Stukułkę lub zacząć nową powieść? Albo wprost położyć lachę na całe pisanie i odrodzić się na jakiejś poważniejszej niwie? Tyle zadrukowanego papieru wszędzie wokoło wala się w pohańbieniu, zagraca świat, płonie w wojnach i pożarach, jest racją bytu śmietników i klozetów. A w ogóle - co zostaje po człowieku? Nierozeznawalny ciąg krwi, dzieci, pokoleń? Budowle, wspomnienia, prawodawstwo?"*. A potem już normalnie - czyli ploteczki: kto obchodzi imieniny, kogo spotkał na ulicy, kto mu łata portki oraz obrabianie dupy obsadzie i publiczności "Syreny".

Sorry, ale przypomina mi to w klimacie scenę podobną do tych poniżej:



Wszystkich urażonych tym, że bezczeszczę mit Pisarza przez duże Pe, odsyłam do "Dziennika 1954" - tam jest tego znacznie więcej, chociaż rzecz jasna, nie jest to główna składowa tekstu. 

* L.Tyrmand, "Dziennik 1954", s. 312, Warszawa 1989.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz